W drodze do Gniezna - 1942
Śnieg sypał niemiłosiernie. Warstwa białego puchu pokrywała wolno cały świat. Krzyki powoli cichły.
Ludzie też jak by poruszali się wolniej. Siedziałem na powalonym pniu starego drzewa i teraz dopiero zaczynałem odczuwać ból głowy i pleców. Bolała mnie, też lewa ręka, kiedy nią poruszałem. Ale była chyba tylko stłuczona.
Patrzyłem na poukładane ciała wyciągniętych z pociągu. Pomagałem przy ich wynoszeniu. Teraz leżały idealnie jedno obok drugiego przysypane grubą warstwą śniegu.
Wstałem i ruszyłem na miejsce, w którym najwyraźniej doszło do wykolejenia pociągu. Przypuszczałem, że to był ładunek wybuchowy. Tory były na małym nasypie i biegły przez las. Ładunek wybuchł tuż przed lokomotywą. Ona oberwała pierwsza i z niewielką co prawda prędkością, ale olbrzymią masą wpadła w las wyrywając sporą część drzew. Po czym przewróciła się na bok. Węglarka wbiła się w lokomotywę zasypując maszynistę oraz jego pomocnika. Oby oboje zginęli szybko - pomyślałem. Tuż po tym pękł kocioł i wrząca woda i para zalały całą lokomotywę. Wagony wypadały jeden po drugim. Kilka z nich było całych. Ale niektóre leżały bokiem inne na dachu jeszcze inne pękły w połowie.
Teraz panował tu jakiś dziwny spokój. Gdzie nie gdzie dopalały się ostatnie pogorzeliska. W innych miejscach rozpalono ogniska przy których ogrzewali się ci którzy przeżyli czekając na jakiś ratunek. Ale jaki miał tu przybyć ratunek? W środku lasu? W trakcie takiej olbrzymiej zamieci śnieżnej graniczyło to z cudem. Nawet dokładnie nie wiedziałem, gdzie jestem. Zapewne gdzieś w drodze do Gniezna. Zastanawiałem się co zrobić? Nie pozostawało mi nic innego jak wybrać się pieszo. Część ludzi ruszyła wzdłuż torów w przeciwną stronę. Inna wybrała się w kierunku Gniezna. Wstałem i ruszyłem właśnie w tę stronę.
Podążałem po śladach innych w pewnej odległości. Przemieszczanie się nie było łatwe. Śnieg sięgał kolan i cały czas go przybywało. Idąc tak za innymi nawet nie dostrzegłem, kiedy na horyzoncie pojawił się skraj lasu. To dawało szansę na odnalezienie drogi.
Wychodząc z lasu pogoda okazała się zgoła inna niż nam się wydawało. Na polach szalała zamieć. Gęsty las jednak chronił nas przed jej kaprysami. Cała grupa się zatrzymała.
– Co dalej? – Zapytała jakaś kobieta.
– Może tu poczekajmy? – Odpowiedziała jej inna.
– Na co wy chcecie czekać? – Zapytałem spokojnie.
– Na pomoc. – Odezwał się ktoś nieśmiało.
– Na pomoc? Jaką pomoc? Nikt nas tu nie będzie szukał. Jest wojna. A i bez tego kto i z jakiego powodu miałby nas szukać? – Dodałem bardziej stanowczo.
Jak tylko skończyłem mówić to ruszyłem dalej przed siebie. Po lewej stronie niedaleko mnie były tory kolejowe. Idąc widziałem je i się ich pilnowałem. W takiej zawierusze można było chodzić w kółko. Kiedyś już coś takiego ledwo przeżyłem. Człowiekowi wydaje się, że idzie cały czas prosto. Jednak z każdym krokiem lekko skręca w prawo lub w lewo. Po pewnym czasie okazuje się, że trafia w to samo miejsce.
Zrobiłem kolejny krok i jak tylko postawiłem nogę zacząłem spadać w dół. Nie poleciałem daleko, ale poczułem jak moje nogi nagle wpadły do wody. To był rów zasypany równiutko śniegiem. Na jego spodzie była woda. Na szczęście nie było jej wiele i tylko zamoczyłem lekko buty.
Zaspa była tak duża, że wystawała mi tylko głowa. Wygramoliłem się z niej z dużym problemem. Śnieg sypał dalej. Wiał przy tym silny wiatr i odnosiłem wrażenie, iż temperatura zaczynała spadać coraz bardziej. A może to tylko ten wiatr. Był głośny i dziwnie chrapliwy. Świstał z metaliczną nutą. Jak by gdzieś w oddali coś uderzało o tory. Nie to nie wiatr - pomyślałem. Tam coś jest. Nie, to może być tylko wiatr. Porusza czymś i to tak stuka – pomyślałem.
Było mi coraz zimniej i miałem ochotę przysiąść gdzieś pod jakimś drzewem. Posiedziałbym tak sobie i odpoczął. Wiedziałem, że nie mogę tego zrobić. Muszę się poruszać, bo inaczej zamarznę. Szedłem więc dalej i nawet nie wiem, kiedy zobaczyłem, że coś zbliża się w moją stronę. Byłem na drodze, a ku mnie jechał czarny samochód. Dostrzegłem go w ostatniej chwili i odskoczyłem. Kierowca musiał mnie też zauważyć i lekko odbił kierownicą. Zrobił to na tyle mocno, że samochodem zarzuciło i wpadł w małą zaspę zatrzymując się. Ruszyłem szybko w jego stronę, a kiedy tam dotarłem drzwi już się otwierały. Ze środka wyszło dwóch umundurowanych jegomości. Obaj mieli granatowe mundury i dopiero po chwili dotarło do mnie, że to policjanci. Tak zwani granatowi policjanci. Podlegający niemieckim okupantom. W pierwszej chwili chciałem uciekać, ale zapewne nie uszedłbym im.
– Ty debilu, prawie nas zabiłeś. – Krzyknął jedne i zaczął wyciągać broń.
Chciałem coś powiedzieć, ale byłem tak zmarznięty, że nie mogłem otworzyć ust. Jeden z nich był już prawie przy mnie i chciał mi odwinąć pałką, kiedy nagle się zatrzymał. Popatrzył na mnie i widać było po nim jakiś dziwny strach w oczach.
– Co ty tu robisz, człowieku? – Powiedział.
– Po-móż-cie – wydukałem.
– Co? Co on mówi? – Powiedział ten z bronią w ręku.
– Chyba potrzebuje pomocy. – Stwierdził ten z pałką, którą już opuścił.
Obaj dziwnie mi się przyglądali. Nie wiem, jak wyglądałem, ale najwidoczniej musiało być ze mną, coś nie tak. Stałem i się trząsłem. Sam nie wiem z jakiego powodu. Ze strachu? A może z zimna? Nagle kontem oka dostrzegłem kilka postaci wyłaniających się w przestrzeni jak jakieś zjawy. To było kilka innych osób z pociągu, które szły najwidoczniej za mną. Kiedy ich zobaczyłem zrozumiałem zdziwienie tych policjantów. Wyglądaliśmy jak lodowe upiory.
– Kurwa! – Powiedział ten z pałka, kiedy ich dostrzegł.
– Pociąg, wysadzili pociąg. – Wydukałem szybko.
– Co? – Powiedział ten z bronią
Oboje wyglądali na wystraszonych i zaczynali panikować. Musiałem szybko się pozbierać i wytłumaczyć jakoś całą sytuację.
– Pociąg. Jesteśmy z pociągu. – Powtórzyłem w miarę szybko.
– Jaki pociąg? – Powiedział już spokojniej jeden z nich.
– Jechaliśmy pociągiem z Poznania do Gniezna. Ktoś wysadził tory.
– Gdzie?
– Gdzieś w lesie. Inni tam zostali.
Dotarło do nas jeszcze dwóch żołnierzy, którzy szli za mną. Najbardziej wytrwałych z całej grupy. Nie byli w stanie nic powiedzieć. Jeden z nich upadł tuż przy naszych nogach.
– Zabieramy ich. – Powiedział jeden z policjantów.
– Wszystkich?
– Tak. Pakuj ich do środka. Szybciej.
– Kiedy wysadzili ten pociąg? – Powiedział to do mnie jak skończył ze swoim kolegą.
– W nocy.
– Nie nad ranem - dodałem.
– Musimy się pospieszyć i zawiadomić wermacht.
Zapakowali nas do samochodu. Na szczęście auto odpaliło. Z zaspy też udało się nim wyjechać. Po kilku minutach jechaliśmy w kierunku ich posterunku. W samochodzie robiło się coraz cieplej. Jeden z uratowanych żołnierzy całą drogę mi się przyglądał. Nic nie mówił, ale czułem jego wzrok na sobie. Zaczynało mnie to drażnić. Ale kiedy zrobiło się cielnej poczułem dziwne osłabienie i musiałem zasnąć. Ocknąłem się dopiero jak samochód się zatrzymał. Wtedy okazało się, że żołnierz, który upadł już nie oddychał. Najpewniej zmarł z przemęczenia i wycieczenia.