W drodze na Zachód – 1563
Miasto było już daleko za nami. Powoli słońce chyliło się ku horyzontowi.
Drogę pokonywaliśmy coraz wolniej. Jasiek narzekał na bolącą nogę. Starałem się robić postoje i okładałem mu ją ziołami. Rozgniatałem je na kawałku szmaty i owijałem tym nogę. Kiedy szukałem odpowiednich roślin on odpoczywał.
– I jak? Siadamy na chwilę? – Zapytałem, bo widziałem, że już ledwo szedł.
Usiadł na miedzy jak tylko usłyszał moje słowa. Wyglądał naprawdę na przemęczonego. Usiadłem obok niego i objąłem. Wtulił się we mnie i zamknął oczy. Pozwoliłem mu na to. Dzieciak potrzebuje wypocząć. Nie wiedziałem, jak daleko mamy jeszcze iść. Patrzyłem na powolnie zachodzące słońce i zastanawiałem się nad noclegiem. W oddali majaczył las. Popatrzyłem na śpiącego Jaśka i ponownie na ten las. Las obrastał sporej wielkości pagórki. Właściwie to miałem wrażenie, że poruszamy się wąwozem, w którym płynęła mała rzeczka. Z prawej i lewej strony były same pola uprawne. Od kiedy miasto zniknęło nam za horyzontem minęło nas kilka osób idących w przeciwną stronę. Przestałem się nimi martwić, bo jeśli szli do miasta to raczej było mało prawdopodobne, aby ktoś z nich zwracał na nas uwagę. Jeden tylko raz ukryłem się z Jaśkiem jak przejeżdżali ludzie na koniach. Wolałem unikać takich spotkań. Jaśko patrzył na nich z daleka. W naszym kierunku nie szedł nikt, ani nawet nie jechał żaden wóz, co mnie troszkę dziwiło.
Zerknąłem na Jaśka ponownie. Spał. Poruszyłem nim. Dalej spał. Wziąłem go na ręce i ruszyłem dalej drogą. Nie był ciężki. Maszerowało mi się z nim całkiem sprawnie. Odnosiłem wrażenie, że nawet szybciej niż jak szedł obok mnie. Spał sobie smacznie i beztrosko. Nawet nie wiem, kiedy dotarłem do linii lasu. Idąc przestałem zwracać uwagę na niebo, na którym pojawiły się ciemne chmury, a gdzieś w oddali było słychać pierwsze grzmoty. Zerwał się spokojny wiaterek powoli zamieniający się w troszkę mocniejszy powiew. Szła burza.
Las wydawał się bardzo ponury i straszny. Drzewa zaczynały się bardzo mocno kołysać. Grzmoty były coraz bliżej.
– Trzeba się gdzieś wreszcie schować. – Pomyślałem i chyba powiedziałem to na głos.
– Co to? – Odezwał się cichutko Jasiek.
– Idzie burza.
– Boję się burzy. – Odparł i mocniej mnie przytulił.
– Zaraz coś znajdziemy. – Mówiąc to miałem taką nadzieję.
Od głównej drogi odchodziła jakaś mała ścieżka w lewo. Skręciłem w tamtą stronę. Powoli zaczynało padać. Pojawiły się wielkie grube krople. Kiedy upadały obok nas, Jasiek wzdrygał się za każdym razem. Kilka z nich uderzyło mnie i jego. Szedłem dalej z nadzieją na znalezienie jakiegoś schronienia. Ścieżka skręciła w prawo tuż przy skale, która nagle pojawiła się na naszej drodze. Ruszyłem wzdłuż tej skały i ku mojemu zdziwieniu przed nami pojawił się nawis skalny, a pod nim można było się ukryć przed deszczem. Na środku było miejsce, w którym kiedyś musiało być palenisko. Posadziłem przy skale Jaska i szybko zacząłem zbierać drewno na ognisko. Znalazłem sporo jeszcze suchych kawałków i poukładałem je w kącie tej jamy. Pioruny odzywały się coraz częściej. Niebo robiło się jasne i poprzecinane jarzącymi się nitkami. Deszcz zamienił się w małe kulki lodu spadające z góry. Na szczęście oboje z Jaśkiem byliśmy bezpieczni. Jednak on strasznie bał się tył grzmotów i rozbłysków. Starałem się go cały czas pocieszać i przytulać.
– To tylko burza. Zaraz przejdzie. Nie bój się.
On nic nie mówił tylko cały się trząsł. Nie było mu zimno. Te dreszcze pojawiły się ze strachu. Siedział przy mnie i za każdym kolejnym piorunem jego ciało wpadało w drobne wibracje. Nagle zasnął. Zasnął ze strachu. Właściwie to dobrze – pomyślałem.
Po jakimś czasie burza przeszła. Nawet przestało padać. Położyłem Jaśka i zabrałem się za rozpalanie ognia.
Drewna trzaskały, igły strzelały we wszystkie strony. Z ogniska bił blask i żar. Zrobiło się ciepło i bezpiecznie. Położyłem się obok Jaśka i zasnąłem.
Kiedy otworzyłem oczy było już jasno. Chciałem cicho wstać tak żeby nie obudzić malca. Kiedy odwróciłem się w jego stronę dostrzegłem, że leże sam. Posłanie po jego stronie było puste. Położyłem na nim rękę. Było Ciepłe. Musiał dopiero wstać. Podniosłem się nerwowo rozglądając. Dostrzegłem go przy jednym z krzaczków. Załatwiał się. Kiedy to zobaczyłem odetchnąłem z ulgą.
Po kilku dniach wędrówki dotarliśmy do kolejnej wioski. Tym razem stwierdziłem, że to już pora na kontakt z jakimiś ludźmi. Wioska była niewielka. Było w niej może z pięć chałup.
Kiedy dotarliśmy na górny plac w oddali dostrzegłem większy dom. Wyglądał całkiem inaczej. Był szerszy i na środku miał kamienne schody. Po obu stronach tych schodów stały dziwne okrągłe i grube podpory podtrzymujące daszek zrobiony nad schodami i wejściem.
– A wy tu czego? – Usłyszałem czyjś głos, ale słowa brzmiały jakoś tak inaczej.
– Szczęść Boże. – Odpowiedziałem.
– Szczęść Boże. – Odpowiedział.
Głos należał do mężczyzny. Starszego zgarbionego mężczyzny. W ręce miał laskę. Podpierał się nią i lekko chwiał.
– Szukamy noclegu i strawy. Jesteśmy w podróży.
– Do klasztoru idziecie?
– Tak, do klasztoru. – Odpowiedziałem bez zastanowienia, choć nie wiedziałem czy jakiś jest w tych stronach.
– To dobrze idziecie. A czego tam szukacie?
– Ja chcę wstąpić do klasztoru i zostać kaznodzieją. Chcę głosić słowo Boże.
Jasiek stał i słuchał co ja mówię. Na szczęście nic nie mówił i o nic nie pytał.
– To chodź ta, do mojej chałupy. – Zaproponował starzec. – Każdy kaznodzieja u na mile widziany.
– A dziękuję. – Powiedziałem to i złapałem Jaśka za rękę.
W środku było tak zwyczajnie jak w każdej izbie we wsi. Tylko domy na zewnątrz wyglądały troszkę inaczej. Miały takie czarne belki dodane po skosie. Przyglądałem się wszystkiemu co tu było. Jasiek robił dokładnie to samo.
– A chłopak?
– To sierota. Stracił rodziców.
Już wcześniej powiedziałem Jaskowi, że musimy tak mówić. Żeby go chronić. Zawsze musi mówić, że stracił rodziców. Napadli na jego wioskę. On tylko uszedł z życiem. Na początku nie chciał tego mówić, ale z czasem dal się przekonać.
– Jak się to stało? – Zapytał starzec.
– Znalazłem go w lesie. Był cały umorusany. Napadli na jego wioskę tak jak i na moją. Ja straciłem wtedy całą rodzinę. – Powiedziałem to i na dowód tego pokazałem moją pokiereszowaną nogę.
Starzec popatrzył i pokiwał siwą głową.
– Teraz pozostał mi tylko Bóg. W nim będę szukał odkupienia dla tych co na nas napadli. Bóg nakazuje wybaczać.
– To idziecie do klasztoru. Nasz wielmożny bywa w tym klasztorze.
– Wielmożny?
Tak. To szlachcic jest. Mieszka tu w swoim dworku.
– A to ten duży dom. – Odezwał się Jasiek.
– Tak, właśnie tam mieszka. Masz tu młody zsiadłego mleka. Napij się. – Powiedział starzec.
Jasiek nawet się nie zastanawiał. Zabrał się szybko za picie, a mi tylko ślinka leciała.
– Napij się i Ty wędrowcze. – Podał mi drewniany kubek pełen zsiadłego chłodnego mleka.
– Dziękuje w moim i Jaśka imieniu. – Powiedziałem i zacząłem pić.
– Macie tu jeszcze po pajdzie świeżego chleba. – Podał mi jedną i Jaśkowi drugą.
Starzec usiadł sobie przy stole i patrzył na nas jak się zajadamy chlebem i przepijamy mlekiem. Dom był pusty. Tylko my i ten starzec. Kiedy już prawie kończyłem usłyszałem nagle kobiecy głos za plecami.
– A co się tu dzieje? – Powiedziała jakaś kobieta wzburzonym, lecz przyjemnym i młodym głosem.