Gdzieś na Polskiej ziemi - 1563
Święta minęły szybko i w przyjaznej rodzinnej atmosferze. Stanisław posiedział w swoim rodzinnym domu jeszcze do trzech króli i wyjechał do Krakowa.
Słuchając jego opowieści miałem głowę pełną pomysłów na dalsze swoje życie. Dwa podobały mi się najbardziej. Klasztor lub wojaczka. Wybrałem to pierwsze. Resztę swojego życia chciałem oddać Bogu.
Przyszła wiosna, a po niej lato. Moja noga dalej się goiła. Poruszałem się już bez laski, ale co to było za poruszanie się. Wyglądałem bardziej jak kuśtykający starzec. Mimo to starałem się pomagać, na tyle na ile dawałem radę. Wdzięczny byłem całej rodzinie za pomoc. Jednak nie mogłem przestać myśleć o swojej rodzinie. O tym co się z nimi stało. Od kiedy tylko noce stały się ciepłe wychodziłem przed świtem i kuśtykałem na mój ulubiony pień. Siadałem na nim i wspominałem. Wspominałem i płakałem. Wtedy zastanawiałem się czy do nich nie dołączyć. Do mojej rodziny. Do mojej ukochanej Dobrawy. Tęskniłem za nią. Brakowało mi jej zapachu, dotyku i głosu.
Pewnego razu zabrałem ze sobą kawałek powrozu i samogon. Zaszedłem na mój pagórek i zasiadłem sobie. Wypiłem całą zawartość bukłaka i zacząłem szukać odpowiedniej gałęzi. Rozglądałem się w koło. Na brzegu lasu rósł odpowiedni dąb. Podszedłem kuśtykając do niego i zarzuciłem nań powróz. Zrobiłem pętelkę. Węzeł trzymał. Znalazłem inny połamany pieniek i podstawiłem pod nogi. Założyłem pętlę na szyję i wlazłem na ten pieniek. Wszystko było dopasowane. Stałem tak sobie i widziałem w oddali zgliszcza mojego domu. Łzy ciekły mi po policzkach.
– Idę do Was moi kochani. Jeszcze tylko ten jeden krok. – Powiedziałem głośno przez łzy rozpaczy i tęsknoty.
Jednak dalej stałem. Stałem na jednej nodze drugą miałem już podniesioną do góry. Stałem na tej chorej. Chwiałem się jak tatarak na wietrze. Jednak coś mnie trzymało na tym świecie. Czułem jak by ktoś trzymał mnie za koszulę i nie pozwolił mi tego zrobić. Walczyłem z tą trzymająca mnie siłą, jednak przegrałem. Postawiłem nogę na pieńku. Zdjąłem powrózek z szyi i zeskoczyłem na siemię.
– Czego ty ode mnie chcesz? – Wrzasnąłem z całych sił.
Nikt się nie odzywał. Ja stałem z głowa wpatrzoną w niebo i wrzeszczałem dalej.
– Gdzie jesteś?
– Pokaż się.
– Pozwól mi dołączyć do mojej rodziny.
Skakałem tak krzycząc i płacząc. On się nie odzywał. Nikt się nie odzywał.
Zostałem tam do następnego dnia. Powróz wisiał tam dalej. Nawet jak odchodziłem to on tam był. Wisiał i patrzyła ma mnie z daleka. Miał mi przypominać o tym co straciłem.
Wróciłem tam w którąś niedzielę tuż po sumie. Idąc z daleka widziałem mój powróz. Nikt go nie ukradł. Kiedy się do niego zbliżyłem okazało się, że jest cały biały. Zmienił kolor. To był znak. Wtedy dokonałem wyboru.
– Musze oddać swoje życie Tobie. – Powiedziałem to i zerknąłem w niebo.
To, musiała być jego ręka. To on, trzymał mnie za koszulę i nie pozwalał odejść. To on, kieruje moim losem i życiem. Stałem tak przed tym dębem, który był w pełni zielony i okazały. Potężny i zuchwały. Stał tak majestatycznie sam na środku przed lasem i opierał się potężnym podmuchom wiatru w trakcie letnich burz. A już od samej wiosny burze były srogie tego roku.
Wróciłem na swój pieniek i podziwiałem rękę Boga. To on, ukształtował te pola, lasy i pagórki. To on, wyżłobił koryto tej rzeki. To on, kieruje naszym losem.
– Będę Twym sługom Panie!
Po kilku dniach opuszczałem wioskę. Miłem tylko mały tobołek. Laskę i coś do okrycia się. Odwróciłem się i pomachałem do stojącej w progu młodej Bogumiły. Miała łzy w oczach. Polubiła mnie, a ja ją. Traktowałem ją jak własne dziecię. Spędziłem z tą rodziną szmat czasu. Kiedy się z nimi żegnałem powiedziałem im.
– Moi kochani. Staliście się dla mnie rodziną. Uratowaliście mi życie. Teraz ja idę służyć naszemu stwórcy i oddam moje życie jemu. Jednak codziennie będę się za was modlił. Klasztor jest miejscem dla mnie. Czuję to powołanie. Widocznie tak miało być. Bug pozwolił mi przeżyć. Miał w tym jakiś cel.
– Do zobaczenia. – Powiedział każdy z nich, z osobna.
Ruszyłem dumnie do przodu. W kierunku Krakowa. Po kilku godzinach byłem już daleko od swojej wsi. To był pierwszy raz, kiedy byłem tak daleko. Z każdym krokiem oddalałem się w nieznane. Byłem podekscytowany i przestraszony. Szedłem pieszo.
Dotarłem do rzeki. Droga kończyła swój bieg dokładnie przed jej brzegiem. A zaczynała się po drugiej stronie. Nurt wydawał się dość wartki. Tak szerokiej rzeki jeszcze nie widziałem. Bałem się do niej wejść. Po drugiej stronie było coś na tej rzece. A na tym czymś stał chłop z kijem. Od jednego brzegu do drugiego przywiązany był długi powróz. Wyglądało to dość dziwnie. Stałem tak i się dziwowałem co to, takiego.
Na drugim brzegu dostrzegłem kilkoro ludzi. Wszyscy zaczęli wchodzić na to coś. Z daleka nie widziałem z czego to jest zrobione. Ale musiało być mocne, bo trzymał tych wszystkich ludzi. On wchodzili, a to nie tonęło. Jak wszyscy byli na tym czymś to ten chłop z kijem zaczął odbijać od brzegu i kilem odpychał się od dna. To było jak taka łódka.
Byłem tak zadziwiony tym czymś, żem nie dostrzegł chłopa z babą co stanęli obok.
– Też się przeprawiacie? – Usłyszałem głos i podskoczyłem.
– Prze co? – Zapytałem.
– No, na drugą stronę idziecie?
– A, tak. Chcę się tam dostać na druga stronę.
– A, dokąd to idziecie wędrowcze?
– Do Krakowa, do klasztoru - powiedziałem z dumą.
– Do Krakowa? – Powiedział chłop. Kobieta nic nie mówiła.
– Ano do Krakowa - odpowiedziałem.
To coś dopłynęło do nas. Ludziska zaczęły wyskakiwać do wody i dziękować temu co to pchał. Kiedy to coś było pusty chłop z kijem się odezwał.
– Wskakujcie na tratwę.
Tratwa? - pomyślałem i zaśmiałem się sam z siebie. Ciekawe czym jeszcze mnie ten świat zadziwi?